I want to be held when I'm scared

background: Coma - Sto Tysięcy Jednakowych Miast




Obiecane to obiecane, nie do końca wtedy kiedy trzeba, bo, o słodkie zdziwienie, są ludzie, którzy postanowili ze mną spędzić więcej godzin niż zwykle. Tak oto popełniona została jedna z najosobliwszych, a w tej osobliwości najpiękniejszych nocy w mojej historii. Mimo to, jak wszyscy z poprzedniego razu z Cat pamiętamy teoria upsów i downsów jest bezlitosna i nieodpuszczalna. Ot, egzystencja.
 Część I - hyc
Część II - hyc
Część III - hyc

Idę więc z powrotem tam gdzie moje miejsce - na schodek tuż pod Klarą, wytarty od setek, tysięcy, bo może nie aż milionów stóp wchodzących, schodzących, wchodzących, schodzących, jak mrówki po piaszczystej skarpie mrowiska. Widzę jednak, że Artem podrywa się z niego na mój widok i rusza ku mnie.

W domu będzie ogień
A do domu proste drogi
Wiodą słusznie moje stopy

Otwiera usta, a ja unoszę dłoń.
-Wiem - mówię. - Daj mi tylko dokończyć.
I mijam go dalej zmierzając ku przyjaciółce, a kiedy doń docieram wyciągam jej butelkę z ręki i na hejnał, hymn, czy inną rotę zeruję ponad połowę pierwotnej zawartości. Grzecznie odstawiam puste szkło i wyciągam rękę do dziewczyny.
-Idziemy do Artema - już zaczynam mieć tą jakże uroczą chrypę zwiastującą, że w pewnym momencie przypomniałam sobie sentencję"wódka nigdy się nie kończy", a z jej darów skorzystałam nadzwyczaj hojnie. Z  naszym chłopcem na czele wychodzimy w noc.

Zapomniałem, że od kilku lat
Wszyscy giną jakby nigdy ich nie miało być
W stu tysiącach jednakowych miast
Giną jak psy

Oszczędności miasta widać w oświetleniu, pali się ledwie co trzecia latarnia, a przykurzony bruk w tych nielicznych plamach światła mieni się blaskiem niemal nowości. Kiedy idziemy długą, prowadzącą w jeszcze głębszą ciemność aleją niektóre z nich gasną, by inne mogły zapłonąć i tak na niedostrzegalny ułamek sekundy trafiamy w ślepą i głuchą pustkę. Fantazjuję o odłączeniu prądu, gdy nagle dostrzegam migotliwy pobłysk oznaczający jedno - ogień. Omiatam spojrzeniem chodniki i dostrzegam ich o wiele więcej, drżą i skaczą jak żywe, mój tracący ostrość wzrok podąża za nimi jak ślepiec za przewodnikiem i widzę, że przeszliśmy o wiele więcej kroków niż zarejestrował otępiały mózg.
-Cmentarz - wyrzucam z siebie, bo oto i on subtelnie oświetlony tuzinami szklanych pochodni, których światło jest łaskawsze od zwykłego, bo czy w palących promieniach słońca ukryć się może strzaskana twarz omszałego anioła tu ukryta w rdzawym półmroku, albo teraz niewidoczna różnica między wystawnością czarnego marmuru a obłupaną pospolitością taniego kamienia? To jedyne miejsce wolne od wszelkich przejawów rasizmu, bo biały czy czarny, bogaty czy biedny, kobieta czy mężczyzna - już na wieczność wepchnięci w gardło ziemi, która ich wcześniej wypluła stają się takimi samymi rozkładającymi się kupkami mięsa zżeranego przez robactwo, które każdego traktuje z jednakową zajadłością. Bogiem a prawdą wszyscy powinniśmy tu trafić jak najszybciej.

Czas poplątał kroki
Jest łagodny i beztroski

-Cat, trzymasz się tam? - Artem obejmuje mnie ramieniem. - Wyglądasz na kompletnie zdezorientowaną.
-Nic nowego - mruczę. 
-Bardziej niż zwykle - poprawia się, a ja wzruszam ramionami strząsając jego.
-Nie wiedziałam, że jesteśmy już tutaj.

Nauczyłem się umierać w sobie
Nauczyłem się ukrywać cały strach

W końcu Artem szarpnięciem otwiera zepsute drzwi do klatki schodowej i zaczyna się najtrudniejszy etap, bo ołowiana ciężkość kończyn nie pozwala wspinać się wyżej i wyżej, wychylam się przez barierkę i widzę morze, górę, stertę schodów, mózg podsuwa mi wizję ciała osuwającego się w dół, trzasku kości w starciu z podłożem, cofam się jak oparzona, uderzam w żywy mur,  ręce unoszą mnie i chociaż w nagle oszalałym wnętrzu słychać krzyk uciekaj przestaję jakkolwiek reagować, nie okazywać strachu. Nagle jesteśmy już w mieszkaniu i leżę na pluszowej kanapie okryta szarym plecionym kocem, zerkam na stojący obok elektroniczny budzik - 3:34 co oznacza, że przespałam trochę ponad pół godziny.

Dobre niebo kiedy wszyscy śpią 
Pochlipuje modlitwami niestrudzonych ust
Tylko błagam nie załamuj rąk
Chroni nas Bóg

Okrycie ciągnie się za mną jak peleryna kiedy wymijam drewniany stolik, doniczkę z wybujałym fikusem i staję przy ledwie do polowy osłoniętym roletą oknie, odsuwam ją, a pełnia przebija przez ciężkie chmury jak snop światła reflektora przez dym z suchego lodu na opuszczonym koncercie. Nie widać choćby jednej gwiazdy, bo nie mija nawet pięć minut i pierwsza kropla spływa po gładkiej szybie zostawiając mokrą kreskę dzielącą odbicie mojej wyczerpanej twarzy na pół. Widzę domy, bloki, wieżowce, markety, święto świateł i neonów, a po raz kolejny tej nocy przerażająca samotność uderza jak fala przypływu. Otępienie znika rozerwane tępym bólem, którego nic nie może ugasić, zamykam oczy opierając czoło o chłodną taflę, a coraz intensywniejszy szum deszczu zgrywa się z wypełnionym rozpaczą brzęczeniem w czaszce.
Teraz nie czuję nawet przyjaciół.

To ja ten sam
Od tylu lat sam
Bo Ciebie mi brak
Ciebie mi brak

Wydaje mi się, że lepiej niż ostatnio.
Dwa trzynaście na zegarze, idę uczynić cokolwiek. Out.