(Sun)day
background: Myslovitz - Wieża Melancholii
Zdaję sobie oczywiście, że przesadzam tu z obecnością Myslovitz, ale nie ma zespołu, który na ten moment oddawałby to co czuję lub też nie bardziej. Musicie to przeżyć po prostu sorki.
Obecnie zaś moją sytuację można przedstawić w sposób taki, że krzyczałabym najchętniej bezustannie, ale nie, bo nie mogę. Słowem jednym, obecnie popularnym szalenie - paradoks. Dzisiaj o ile się nie mylę tak zwany dzień pański, dwa dni temu przyodziana nieco nierządnicowato czyli kabaretki i taka ta krótka koszuleczka, co to się crop top zwie bodajże wynurzyłam się w końcu z nory, o alleluja, żeby udać się na jamy. Czułam się mniej więcej jak zwykle kiedy tam idę czyli jednocześnie byłam w szampańskim nastroju i dostawałam cegłą po i tak niezbyt symetrycznym ryju,nastrój dosyć logiczny, w końcu poszłam się od tego smutu oderwać, cegła bo heloł to tak przecież nie działa, nadal siedzimy w tej samej kiepskiej treści pokarmowej. Dorzucały do niej tylko pewne osoby, które postanowiły przenieść mnie w głąb archiwum gdzie wzrok ni pamięć nie sięga, bo i nie chce, wobec czego psychicznie wyszło raczej na minus. Artystyczne odczucia, które powinien mieć każdy uczestnik wydarzenia muzycznego jakoś się mnie nie imały, bo stałym zwyczajem właściwie nie brałam w nim udziału, pomijając "Ain't no sunshine when she's gone" gdzie perkusją zajął się człowiek, którego bardzo lubię, imieniem Maciej. Żeby nie było, że jestem głucha na sztukę, to przyznam, że ta aranżacja była wybornie przyjemna i to nie tylko z powodu mojej sympatii, ani tym bardziej faktu, że w którymś momencie wokalista porwał nas za sobą w śpiew (ten moment nastał konkretnie dwukrotnie, raz na początku, bo każdy wie co gdzie i jak, za drugim razem gdy załadował nam się dalszy tekst). Zgodnie jednak z "Teorią Upsów i Downsów", którą przedstawię w części dalszej, z konieczności nadmienię, że powstała ona przy współpracy z innym bardzo fajnym ziomusiem to jest Matim, powrót do stanu stałego nadejść musiał, zakończyło się to typowo tym co zwykłam nazywać zjazdem. Podejrzewam, że przeniosło mi się to i na dzisiaj skoro sążnie podkręcam swoje osiągnięcia w No Sleep Club oraz przywrócił mi się znienawidzony skill spoconych oczu. Od kiedy znowu nauczyłam się płakać, chcę znieumieć, powiedzenie trawa po drugiej stronie płotu jest zawsze bardziej zielona znowu znalazło potwierdzenie w mojej nędznej egzystencji.
Także tak właśnie to u mnie się dzieje, odliczam dni do końca tego dosłownego i przenośnego piekła, ale to wieść poniosła już dawno. Generalnie ciągle odgrzewamy starego nadpsutego kotleta z nalepką "przegryw życiowy" z nadzieją, że może da się to danie jeszcze przywrócić do stanu względnej jadalności.
Niestety czy też stety jakoś nie wychodzi.
Skoro i tak stan snu mam głęboko ukryty w wiadomym miejscu to jeszcze na dzisiaj grafomania. Przypominam! Części pierwszą znajdziecie TUTAJ, zaś część drugą TU.
Pociągam trzy długie łyki z butelki i z marszu się krzywię, szukając jednocześnie stojącego gdzieś nieopodal soku.
-Obrzydliwe - krztuszę się. - Co to za szmelc?
-Pytaj Artema - Klara wzrusza ramionami i wyciąga z kieszeni niebieską zapalniczkę chcąc podpalić papierosa trzymanego w zębach. Odstawiam butelkę i walę tyłem głowy w ścianę.
-Hej - przyjaciółka kładzie dłoń na mojej.
-Czemu muszę chlać żeby dawać radę? - szepczę głosem, w którym nawet głuchy usłyszałby udrękę. - Klara nie jestem nawet pełnoletnia do cholery.
Tylko pstryk i już nie ma mnie
Czasem bardzo tego chcę
Zostawić wszystkich was
-Teoretycznie nie musisz - sadowi się koło mnie i wpuszcza kółka z dymu. - Praktycznie...
Nie kończy, bo i nie musi, dobrze wiem, że jakby na to nie patrzeć tonę we własnym szambie na własne życzenie, właściwie nie wierzę, ale słowa mea culpa, mea maxima culpa powinnam sobie chyba wytatuować na czole, bo zawsze wszystko spieprzę, nie mam pojęcia jakim cudem ktokolwiek przy mnie jeszcze siedzi, gdy nagle czuję, że się duszę. Podrywam się jak oparzona i rozglądam w popłochu, muszę teraz kojarzyć się z wyliniałym zwierzęciem, może zającem, który usłyszał jakiś dziwny dźwięk. Dostrzegam Artema wracającego od jakichś wartych uwagi znajomych i wiem, że zauważył.
-Zaraz wrócę - rzucam bez tchu i znikam.
Powietrze na dworze jest upajająco chłodne zwłaszcza w zetknięciu z nerwowym potem. Nerwowe jest zresztą i drżenie, którego nie tłumi nawet kolejna dziś dawka procentów.
Wszystko drży
I przeszkadza mi śmiech
Lepiej odejdź już stąd
Zostaw mnie
Do moich uszu docierają ukradkowe chichoty i naglę widzę kogoś, kogo zobaczyć nie chciałam, żywą relikwię utraconego życia, chodzące przypomnienie tego co udało mi się stracić.
Oto moim oczom ukazuje się niejaki Jakub, a po nagłej zmianie wyrazu jego twarzy dostrzegam, że również ja ukazałam się jego. Mówi coś do swojej panienki, którą widzę pierwszy raz w życiu, ale on już taki jest, kobieciarz, idą w moją stronę, panienka mnie mija, on zostaje chociaż tego nie chcę.
-Cat.
-Kuba.
Podaje mi rękę, będę miła nawet mnie się zdarzy, w końcu żeby nie okoliczności moglibyśmy być czymś w rodzaju kumpli. Czuję gulę żalu tamującą gardło.
-Jak leci? - pyta z fałszywą beztroską.
-A jak myślisz? - moja odpowiedź jest retoryczna, bo to jak się czuję widzi każdy mieszkaniec tej cholernej planety. Wzdycha.
Nic to nic
Przecież wiesz przejdzie mi
Tylko deszcz zmyje z szyb
Brudny śnieg
-Próbowałaś jakoś nad tym....
-Kojarzysz Artema? - przerywam mu odchylając głowę by spojrzeć w miliony gwiazd, żałuję, że nie jestem jedną z nich.
-Mhm - przytakuje niepewnym głosem.
-Stworzyliśmy kiedyś coś co nazwaliśmy "Teorią upsów i downsów" - mówię poszukując jednocześnie konstelacji. - Są trzy stany: równomierny czyli ups downs, ups downs, euforyczny czyli piękny ups z lekkimi wgłębieniami i tragiczni czyli gargantuiczny downs z mikroskopijnymi górkami. Zgadnij co do mnie pasuje.
-Więc to była tylko mała górka? - wzdycha.
-To był zaczątek wielkiej góry, Kuba - patrzę mu prosto w oczy i widzę w nich smutek, nie mogę tego znieść nie chcę litości. - Przepraszam.
I znowu uciekam.
Smutna twarz
Czy to już jestem ja
Czy to ten kogo ty
Tylko znasz
Patrzę w brudne, pęknięte w połowie lustro i chcę je rozbić jeszcze bardziej, stworzyć jeszcze dokładniejszą kopię siebie, zamiast tego pryskam w twarz kranówą byle ochłonąć i nie widzieć tego szarego oblicza z worami po dwugodzinnym śnie. Nawet nie wiem kiedy to wszystko stało się do tego stopnia złe, kiedy jasności zaczęło być tak mało, kiedy na mojej szyi zacisnął się sznur. Zakręcam kurki i oddycham, bo wiem, że muszę wrócić do przyjaciół, tylko oni są, tylko oni zostali, tylko oni mnie trzymają na stołku i chronią przed skokiem.
Siedzę sam w tej wieży bez dna.
Brakuje tylko trzydziestu minut do czwartej, dzień dobry.