Vein
background: happysad - Ciała Detale
Nie było mnie tu o ile dobrze liczę dziesięć dni, a te dni bardzo długie się teraz wydają, jak rok czy inne duże odległości czasowe.
Dziesięć dni było zgoła niezmiernie przykrych, golfik day'e na 30 stopni, rozmazany tusz i inne takie wesolutkie atrakcjony. W zasadzie na plus można zapisać tylko większość totalnie psychodelicznej soboty z Szuflą, która na środku ulicy zadławiła się herbatą w reakcji na ujrzenie jednorożca. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu u nas takie rzeczy na porządku dziennym słynne objawienie Jezusa w drzwiach sali od chemii po dziś dzień brzęczy dumnym echem we wspomnieniach naszych ziomków, ale Szufla owe misterium przyrody zobaczyła tylko w swojej głowie, a to już gorzej, wręcz psychiatra.
Tak czy inaczej humor dzisiaj zaskakująco pozytywny, nawet coś w rodzaju weny na mnie spływa... a jak coś spływa to właśnie tutaj.
Już świt.
Słońce wali.
W drzwi.
-No i cóż, że wali? - wzdycham mieszając energicznie w obdrapanym kubku z kawą.- Niechże wali byle cicho, co nie Ariel?
To w sumie całkiem smutne kiedy nawet kot patrzy na ciebie wzrokiem "kobieto zrób coś ze sobą", ale cóż moje życie właśnie takie jest, to i po co się rozdrabniać? Wzruszam ramionami i unoszę kubek do ust.
-W zasadzie... - sięgam do zmatowiałej klamki by wydobyć butelkę z resztką nieoznakowanego płynu barwy bursztynu, czy też bardziej dekadencko wyjątkowo ciemnych siuśków. Coby nie żałować w i tak żałosnym życiu - leję sobie zdrowo, a że jedynym w miarę czystym narzędziem w zasięgu wzroku pozostaje wczorajszy widelec opłukany pod sikającym na wszystkie strony świata oprócz tej prawidłowej kranem, wynik bardziej lub mniej logicznej dedukcji sprawia, że uchwyt tegoż sztućca spełnia rolę mieszadełka.
-Twoje zdrowie - kiwam zaimprowizowanym drinkiem w stronę kocicy i wychylam połowę jednym haustem. Życie jest zakłamane, nie ma potrzeby więc oszukiwać się, że po alkoholu czuję się choć odrobinę lepiej.
Fakt jednak faktem, że przychodzi mi zmierzyć się z kolejnym kiepskim dniem, znaczy jeszcze nie kiepskim, ale w ostatecznym rozrachunku zapewne. Chociaż utworzona w piwnicy nora przesiąknięta żalem ma wszelkie prawo porastać brudem w równym stopniu co desperacją zaklejającą szczelnym kordonem słów i obrazów nagie ceglane ściany, to utrzymuję tu jako taki porządek, by: a) egzystować we względnym spokoju; b) mieć jakiekolwiek zajęcie; i w końcu c) nie denerwować i tak zdenerwowanych rodziców. Zarzucam więc koc na materac, który (chyba) pościelałam w stopniu wystarczającym i składam sztućce i talerze na starą tekową tacę. Kubek zostanie, oczywiście moje popijanie jest tajemnicą poliszynela, ale dawanie zajeżdżających spirytem naczyń do mycia własnej matce uważam za przesadę. Łapię więc starą kostkę, jeszcze podziadkową, i sprawdzam czy mam to co absolutnie niezbędne - słuchawki, mp3, książkę, dziennik, wymiętoszoną paczkę Cameli Klary, zapalniczkę, kosmetyczkę, portfel, wieczne pióro - oraz to co zupełnie zbędne, czyli oczywista podręczniki i jeden jedyny zeszyt, w którym jest wszystko od fragmentów piosenek, poprzez rysunki, aż do szczątkowych notatek. Nadal bawią mnie te wszystkie klamry i paski, zapinam je więc z dziką przyjemnością, zabieram jeszcze mocno wyeksploatowany skórzany płaszcz w zestawie z różowymi okularami, dopijam kawę i śmiałym krokiem opuszczam piwnicę.
Lepiej już idź.
Musisz już iść.
-Tata zaniesiesz na górę? - pytam wycierającego naszego niebieskookiego huskiego ojca.
-Jasne - mówi patrząc wymownie na moje zasznurowane dziesięciodziurowe glany.- Gorąco ci będzie dzieciaku.
-Schowam sobie płaszcz do plecaka - przewracam oczami. Zanim wróci z mamą zdążę wygłaskać futrzaste cielsko tulące się do mnie całymi nocami, bo tylko tak mogę podziękować za to, że po koszmarach nie budzę się sama. Ładujemy się do krwistoczerwonego Nissana Juke mojej rodzicielki i prowadzimy niezobowiązującą konwersację, całkiem miłą odmianę po "rozmowach prolife" jak je pod nosem nazywam, w gruncie rzeczy pomocnych, ale nie o siódmej w ten wyjątkowy czas kiedy humor określam jako stabilny co rodzice przyjmują z ulgą. Zanim wyrzucą mnie na skrzyżowaniu Czartoryskich z Piłsudskiego zapewniają, że mnie kochają, to zawsze dobrze powiedzieć póki humor utrzymuje się w stadium pozytywnym. Odpowiadam zgodnie z protokołem, że również i schodzę w dół ulicy, czując, że wypity rano samogon zaczyna śpiewać w moim ciele. W końcu trafiam w okolicę starych bloków, czy może kamienic, nieważne są całkiem ładne i je lubię, ale najważniejsza jest w tym momencie siedząca pod drzwiami do jednej z nich Klara. Na mój widok podnosi odziany w tartanową spódniczkę tyłek i strzepuje z czarnych rajstop piasek. Witamy się jak zwykle - męski uścisk ręki i misiek, po czym idziemy przez chwilę w kompletnej ciszy, zmąconej tylko świergotem ptaków.
Nie miotam się.
Nie rzucam.
Nie bronię się.
W końcu za rogiem przystajemy na chwilę i sięgam ręką w głąb kostki wydobywając zapalniczkę i papierosy. Preparuję jednego dla przyjaciółki wprowadzając raka tylko jeden jedyny raz po czym oddaję prawowitej użytkowniczce. Z wyraźną ulgą wprowadza życiodajny dla niej dym w płuca.
-Kurewka - mówi ochryple wypuszczając dym z zamkniętymi oczami.- Swoją drogą znowu się dobrałyśmy.
-Wysokie prawdopodobieństwo po dzieleniu się materiałem - odpowiadam patrząc na swoje spodnie, w niektórych kręgach zwanych rurkami.- Co słychać?
-Stare śmieci.
Znowu milczymy mijając park, poranne przyjeżdżanie do Klary nie ma żadnego sensu z punktu widzenia czasowego, ale czas to traktujemy jak kolejną iluzję, w której przyszło nam żyć, a skoro już żyć to ona potrzebuje do tego papierosów tak jak ja alkoholu, nie zostawię jej na pastwę losu. Dawno temu uznałyśmy, że jesteśmy bratnimi duszami, a bratnie dusze gotowe są na wszystko od poświęceń życia czy zdrowia, aż do przechowywania nielegalnych papierosów obawie przed czujnym okiem babci. W tym towarzystwie milczenie nie boli, przeciwnie, ale ona ja przerywa szarpiąc za rudy węzeł z tyłu głowy.
-Kat... - nie podoba mi się ton jej głosu, oj bardzo nie.
Hamuje świat.
Zatrzymuje mi się tętno.
Ps. Background odnosi się do nielirycznego jak zdążyliście zauważyć, ale nie jest inspiracją.