Revival

background: Manaam - Krakowski Spleen


Jeśli się nie ma do powiedzenia nic wartego uwagi, to czasem lepiej jest pomilczeć, choćby miało to trwać rok.
Jak i rok trwało. A pewne rzeczy i dwa.
Więc ponad siedemset wschodów i zachodów ognia później zapraszam: Crooked Young, część kolejna, na pewno nie ostatnia.

W kwestii przypomnienia: klik, bo to było naprawdę dawno temu.

Powietrze lepkie i gęste, wilgoć osiada na twarzach
Ptak smętnie siedzi na drzewie, leniwie pióra wygładza
Pierwsze płatki śniegu osiadały mi na twarzy i włosach, mróz był zdecydowanie mniej dotkliwy niż przed kilkoma godzinami. Opierałam się o barierkę i patrzyłam w niebo, w uszach brzęczał „Krakowski Spleen”.

Czekam na wiatr, co rozgoni
Ciemne, skłębione zasłony

Nagle melodia urwała się, jakby ktoś przerwał połączenie, zupełnie nie jakby je właśnie zaczynał -  a tak w istocie było, bo telefon rozdzwonił się. Na ekranie widziałam Jego uśmiechniętą twarz, ale choć wtedy był tak szczęśliwy to wiedziałam, że coś jest nie tak, w tej minie była jakaś szyderczość, której nie dostrzegałam wcześniej.
-Halo? – rzuciłam neutralnie do słuchawki kalkulując: jest sobota, bardzo wcześnie, a on spóźnia się nawet do szkoły więc to musi być coś ważnego.
Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że ważność tej rozmowy przesłoni mi całą stertę rzeczy pozornie zdecydowanie bardziej ważkich, a jej treść będzie jak wypalona w moim mózgu, odtwarzana jak zapętlone nagranie.

Chmury wiszą nad miastem, ciemno i wstać nie mogę
Naciągam głębiej kołdrę, znikam, kulę się w sobie

-Cat? – to była jego mama.
-Dzień dobry – to było pierwsze z kłamstw, które wypowiedziałam Tamtego Dnia, niepozorne, ale najbardziej z nich wszystkich fałszywe. – O co chodzi?
-Cat, gdzie jesteś?  Musisz do nas przyjechać – jej głos był zduszony, jakby cały czas mówiła na bezdechu, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to od łez zalewających jej gardło. – Mój mąż jest już w mieście, zabierze cię.
-Nad rzeką, wyjdę do głównej drogi – odepchnęłam się od barierki, chociaż miękkość moich kolan kwestionowała umiejętność poruszania się bez jakiegokolwiek podparcia – O co chodzi?
-Przyjedź – ból tego szeptu i mnie pozbawił tchu.
Więc ruszyłam, najpierw naprawdę powoli, jakby to miało odwlec  całe to gówno w czasie, nagle nie było już cieplej niż kilka dni temu, w żyłach krew zaczynała tężeć na lód, w głowie powstawały coraz gorsze potwory i na nieszczęście podjechał Jego ojciec jakimś nieznanym mi ciemnym oplem. Policyjnym oplem. Wysiadł z niego i otworzył przede mną tylne drzwi, a wyglądał jak swój własny posąg, o sztywnych ruchach i marmurowej bladości.
-Cat –  więc wsiadłam. A on za mną.

A słońce wysoko, wysoko świeci pilotom w oczy
Ogrzewa niestrudzenie zimne niebieskie przestrzenie

Nikt nic nie mówił, z przodu siedział facet w garniturze i zmęczeniu, z wymiętą jak kartka papieru twarzą, ojciec wziął mnie za rękę, nie wiem która była bardziej zimna, wtedy może wiedziałam, w głowie jak dziecięca kolejka kręciło się wspomnienie poprzedniego wieczoru,  kiedy On powiedział, że nie wie dlaczego ja chcę ciągle uciekać. Z tamtego opla uciec chciałam niewątpliwie, kajdanem był mi wątły uścisk dłoni człowieka, dla którego zdawał się być jedyną kotwicą chroniącą przed bolesnym upadkiem. Więc tak jechaliśmy w milczeniu, chociaż nasze myśli zdawały się być wówczas kakofonią, a dopiero na chwilę przed celem usłyszałam niedosłyszalne „przykro mi” i to wtedy pierwszy raz pomyślałam, że zaraz się uduszę, bo nie mogę tak wstrzymywać oddechu w nieskończoność i może w sumie dobrze by było, zwłaszcza gdy zauważyłam radiowozy pod Jego domem. Że byłoby jeszcze lepiej pomyślałam gdy w końcu wysiadłam, czy też wywlekłam się z samochodu tylko po to, żeby zaraz posadzili mnie na dobrze mi znanym beżowym fotelu w salonie gdzie Jego ledwie żywa matka, ze spuchniętą jak po bokserskiej walce twarzą, naprawdę słabym głosem oznajmiła mi, że jej syna tu nie ma.
Że na dobrą sprawę może go nie być wcale, zarówno nigdzie jak i wszędzie.

Poranek przechodzi w południe, bezwładnie mijają godziny
Czasem zabrzęczy mucha w sidłach pajęczyny

Może gdy w końcu skończyli mnie przesłuchiwać wybiegłam z tego domu.
Może wcześniej zadzwoniłam do Klary i rzuciłam, że to koniec.
Może nie wzięłam ze sobą kurtki, a ranne płatki śniegu dojrzały do bycia śnieżycą.
Może udało mi się dotrzeć do sklepu, bez dowodu kupić  dwa litry wódki, cygaretkę, składany scyzoryk i paczkę taniego paracetamolu.
A może więcej.
Może poszłam z tym wszystkim kawałek dalej, ostatkiem zapalniczki odpaliłam fajkę i przystąpiłam do działania.
Może mnie znaleźli, bo ktoś wyszedł z psem, a ten wyczuł krew.
Może.
A nawet prawdopodobnie.
Na szczęście – i tu nie ma kłamstwa – tego już nie pamiętam.

Stanę wtedy na "RAZ!"
Ze słońcem twarzą w twarz


 A skoro wróciła wena i pora się za siebie wziąć to uważajcie. Od tych sześciu minut do pierwszej w mroźną noc sobotnią.