Ci, których już nie ma
Dorosłam i jest to naprawdę gówniane.
Pewnie gdybym głośno powiedziała, że starość mnie dojeżdża - ale w takim kontekście wiecie, nie że śmieszny żart, mem że JLo w wieku lat 50 kontra ja wieku lat 23 [wklej zdjęcie schorowanej staruszki], tylko tak zupełnie szczerze, przed całym światem i panem Bogiem - to reakcja byłaby tożsama z tą jaką dostałam ostatnio w poradni neurologicznej od starszej pani towarzyszki poczekalniowej niedoli.
"Pani to jest młoda, mi to już tak ponarastało, że lekarze mówią, że nic dziwnego że mnie boli..."
Droga babo, dwa punkty:
a) twój ból nie jest lepszy niż mój, nie zasłużyłaś na niego bardziej,
b) to że mnie napierdala już za młodu wróży jednak niezbyt dobrze.
Bagatela.
Gówniane jest wszystko co jest wartością dodaną w dorosłości. Te wszystkie śmierci i podatki, ceny paliwa, wojny, obowiązki, rachunki i spłaty, zady i walety, straty i zmiany...
Chodzę na terapię, to dążenie do wyprostowania labiryntu pokrętnych dróg jakimi biegają moje roztrzepane myśli przynosi całkiem niezłe efekty, ale nadal nie czuję żeby moje odczucia dojrzały proporcjonalnie do mojego ciała.
Nie potrafię sobie poradzić z alteracją relacji, z ich stratą i wyjałowieniem.
Są w tym pewne konkrety, ale to akurat nie czas na nie.
Mam bordera, te sukę (jestem pokoleniem z, czy tam y, nieistotne, istotne że bagatelizuje swoje traumy wciskając je w ramy memów i po prostu musimy z tym żyć), kto ma ten wie mniej więcej nad jakimi aspektami w takim schorzeniu się pracuje, a kto nie wie to skrótem powiem, że obecnie rozbrajam kolejny wypaczony schemat oparty na szeregu błędów poznawczych i niezbyt dobrze zrozumianym przekonaniu kluczowym.
Schemat opiekunki.
I wiecie, generalnie problem w mojej terapii jest taki, że oczywiście mam jakieś tam aspekty, których przepracowanie daje mi satysfakcję, radość, generalnie pozytywne wibracje - na przykład miło jest nie chcieć się zabić średnio cztery razy w tygodniu.
Makabra może, ale muszę się dystansować, moja terapeutka czasem też się tym martwi.
Wracając, stawianie innych nad sobą nie wydaje się mojej głowie być takie jednoznacznie najgorsze. Nawet jeśli przyjmuje stadium chorobliwości. Nawet jeśli jak śrubka wkręcam się coraz bardziej w relację, a gdy ona pęka to zawsze obwinię siebie, że może to ja to zniszczyłam przewiercając się na wylot.
Ta remontowa metafora nie jest najzgrabniejszym moim występem, ale wracam na obroty po czterech latach, to bywa trudne.
Nie umiem sobie poradzić ze stratą. Tak powtarzam się, bo to jest ostatnio klucz wszystkiego - że czas biegnie, ptaszki śpiewają, liście spadają, wieczny życia krąg, a ja bardzo lubię pewną stałość, proszę nie mylić ze stagnacją. To trochę jak ruch płyt tektonicznych sprawiający, że niektóre wyspy się wypiętrzają, a inne zapadają - ja nie mogę przeżyć, że niektóre się zapadły.
Chciałabym być zła na tych, którzy ściągnęli wyspy w dół, chciałabym krzyczeć, że to ich wina, ich wina, ich wina, chciałabym zapytać dlaczego jestem Syzyfem, który toczył kamienną kulę w górę mimo bólu i wysiłku, a oni stanęli na szczycie i po prostu ją zepchnęli.
Chciałabym zapytać czy oni uważają, że to jednak moja wina, moja wina, moja wina. Bo chyba nawet uczucie zawodu z ich strony jest lepsze niż perspektywa, że po prostu zniknęłam z ich głów jak napis na piasku pochłonięty przez falę. Bo chyba to byłoby najbliższe temu do czego usiłuje przekonać mnie własna głowa.
Że to ja zawiodłam.
Ponoć nie mogę wszystkich usprawiedliwiać, ale cóż, rok terapii nie wystarczył żebym przyjęła tę zasadę.
Najgorsze jest to, że gdyby było jak w filmie, no wiecie, spotykają się dorosłe sąsiadki, flashbacki na to jak wspólnie bawiły się lalkami, a potem szykowały na szkolne dyskoteki, muzyka smutna, ale pełna nadziei, migawka na rozłąkę, no ale widzą się w końcu i jedna mówi drugiej "wiesz to już jest koniec, piękne to było, ale się skończyło" to byłoby dla mnie trochę jak choroba w przebiegu ostrym - objawy, znaczy się ból żalu i rozpaczy, w dużym natężeniu na raz, ale przemija (chyba, że się umiera, bo tak to zwykle jest w przebiegu ostrym, ale jak ktoś chce mi to wypomnieć, to następnym razem), a przewlekle to się wlecze i wlecze. To jest tak jakby ten przysłowiowy nóż w sercu się obracał bardzo powoli, niby nacisk tkanek go tępi i osłabia, ale nie na tyle żeby zniknął.
Mam d w a d z i e ś c i a d w a lata, a niektóre uczucia odkąd miałam piętnaście pozostały te same.
Ani czas, ani obojętność, ani nawet tak zwany zdrowy rozsądek nie dały rady ich osłabić.
Wiecie, że jutro o tej porze będzie już pół do północy?
A wiecie, że cieszę się, że nie usunęłam tego bloga?