Highway to hell

background: Nirvana - Rape Me



Dziękujmy Bogu, Honorowi, Ojczyźnie, że w tej ostatniej już jestem. Uwierzcie mi, że nie ma bardziej wzruszającego momentu niż ujrzenie polskich napisów na puszcze redbulla, francuski i włoski zbrzydły mi do szczętu, nie ma szans żebym się ich uczyła podobnie jak Francuzi nie mają zamiaru mówic w ojczystym królowej Elizabeth. Kto to widział w XXI wieku na pytanie "du ju spik inglisz?" odpowiadac "łi łi"? Tygodniowy koszmar komunikacyjny, nie spodziewałam się, że może by gorzej niż w codzienności.
Znamy się tu lepiej lub gorzej już od jakiegoś czasu, więc wiadomo, że nie jest u mnie niczym nowym niechęc do opuszczania najbliższego otoczenia, to jest pokoju, w porywach do 2 kilometrów w każdą stronę. A tu małego, obdrapanego, niechętnego światu półchłopca rzuca się dziesięc setek razy dalej, w dodatku przez trzy państwa i jedną wielką wodę. Bez mamusi.
Podróż na Korsykę była chyba najlepszą częścią. Bez jaj. Inni utyskiwali gorąco, zimno, ciasno, jaja się gniotą, cycki nie mieszczą, dupa odkształca, a ja mogłabym tak jechac i jechac, podziwiac, na przykład małe miasteczka w dolinach Austrii, jak garśc świetlików na czarnym płótnie. W tamtą stronę spałam równie mało co zwykle, ten kraj nocą jest oszałamiająco piękny, jak większośc, wspomnienie jaskrawych neonów płonących na budynkach metropolii jest równie żywe co ich kolory. Italia ze swoim banalnym stylem wysyłanej babci pocztówki mnie niestety nie urzekła, chyba moje upodobania idą bardziej w kierunku industrialu niźli małych domeczków koloru muszli, sypiących się zresztą, to podniszczenie nie miało w sobie grama szlachetności obiecywanej w przewodnikach. Tam zakończył się etap lądowy, nadszedł czas zmiany środka transportu na cięższy, barwniejszy i wystawniejszy słowem - współczesny Titanic, prom do piekiełka.


Dwa naładowane telefony później wyszłam spod pokładu do ludzi i świata, powitałam swojego wroga numer jeden czyli *fanfary* kulę ognistą i rozpoczęłam proces uspołeczniania, z przyczyny takiej, że towarzyszka moja zbajerowawszy pewnego atrakcyjnego wizualnie szwedzkiego bazgrołmistrza porzuciła mnie w środku grupy obcych fanów marek typu vans czy new balance, gdzie pasowałam jak kwiatek do kożucha, w zasadzie nihili novi. Droga przez wyspę była o wiele mniej zabawna, góry, lasy, góry, doły, dziesięc domków na krzyż w środku niczego, znowu lasy, góry, doły, hej sokoły. Dom tymczasowy powitał nas - dosłownie - w nocy o północy w połowie tysięcznego pagórka. Tatry egzotycznie.




 Nie będę ukrywac, że moje uczucia co do pobytu są mieszane z przewagą negatywnych, obóz można porównac do szkoły, z jednej strony super, od tyłu kompletne dno i muł. Poznałam kilka bytów ludzkich wartych szczególnej uwagi, oczywiście jednak gdzie ja tam i niechęc, dwa tysiące wte czy wewte nie robią widac mojemu fatum różnicy chocby i minimalnej. Plan pierwszej części doby ograniczał się właściwie do plaży i odżywiania, chyba więc domyślamy się zaniżonego stopnia przestrzegania go z mojej strony.



Przyznaję bez bicia, nie było tak beznadziejnie jak się spodziewałam, nie ma co jednak udawac, że było fantastycznie. Trochę uciekłam od problemów, trochę nowych zapoznało się z moją skromną osobą, więc suma sumarum wyszłam na minus. Bezpieczniej było zostac w domu, jako taki spokój psychiczny zawitał w moich progach mniej więcej trzy doby po powrocie, czyli stanowczo zbyt późno.





Po tym nie do końca neutralnym doświadczeniu cieszy mnie fakt, że poza moim ukochanym Darłówkiem nie będę zmuszona do dalszych wyjazdów w tym i bez tego nieprzyjemnym okresie, do końca którego tak swoją drogą zostało mniej niż 40 dni. Pewnie spodziewaliście się po mnie czegoś lepszego, niestety nie jestem wam w stanie tego dac, bo usiłuję zapamiętac z tej katorgi możliwie najmniej. Tęskniłam za blogiem, podobnie jak za całym internetem, nałóg to nałóg i żaden okres czasowy tego nie zmieni.
Witam was z powrotem, mam nadzieję, że przyjmiecie mnie bodaj przyjaznym zerknięciem.